Nasz parlamentarno-gabinetowy system polityczny jest silnie zakorzeniony w europejskiej tradycji. I nawet jeśli relacje między poszczególnymi ośrodkami władzy państwowej nie zawsze są harmonijne, nie widać w Polsce chętnych, by zmienić go na ustrój prezydencki.
Niemal wszystkie państwa naszego kontynentu, z wyjątkiem Francji, Cypru, Watykanu i Rosji, ułożyły relacje między parlamentem, rządem i głową państwa według modelu parlamentarnego. W Polsce również przyjęliśmy takie rozwiązanie, co jako obywatele zatwierdziliśmy w referendum konstytucyjnym w 1997 r. Dyskusje ustrojowe były jednak przez pierwsze lata młodej demokracji bardzo gorące. Ówczesny prezydent RP Lech Wałęsa opowiadał się na przykład za silną prezydenturą, co dla niektórych było wystarczającym argumentem, by ustroju prezydenckiego nie wprowadzać. To zresztą ciekawe, że o przyjęciu konkretnego ustroju nie zawsze decyduje chłodna analiza wad i zalet poszczególnych rozwiązań systemowych, a ostateczna decyzja w tej sprawie bywa wypadkową społecznych obaw, lęków, a nawet głębokich urazów. Przykłady? Bardzo słaba pozycja prezydenta w powojennych Niemczech wynika z traumy hitleryzmu i strachu przed skumulowaniem władzy w rękach jednego człowieka. Z kolei silna pozycja głowy państwa w obecnej piątej Republice Francuskiej była skrojona pod generała de Gaulle’a, który jako pierwszy objął urząd prezydenta po zmianie ustroju w 1958 r. Model parlamentarny poprzedniej – czwartej Republiki Francuskiej powstał z myślą o tym samym polityku, tyle że wtedy twórcom konstytucji wywodzącym się z lewicy chodziło o takie osłabienie urzędu prezydenta, by cieszący się po II wojnie światowej wielkim poparciem Francuzów generał nie chciał go objąć.
W Polsce po przywróceniu demokracji oczywiste było, że pozostaniemy przy systemie republikańskim (choć do dziś można znaleźć u nas garstkę zwolenników monarchii), że głową państwa będzie prezydent, który władzą wykonawczą dzieli się z rządem i premierem, a prawo będzie tworzone przez parlament.
W 1989 roku do polskiego systemu instytucjonalnego powrócił Senat. Był to efekt kompromisu wypracowanego przy Okrągłym Stole między siłami partyjno-rządowymi a stroną solidarnościowo-opozycyjną. Chodziło o to, by przynajmniej do jednej izby parlamentu wybory zaplanowane na 4 czerwca były w pełni wolne i demokratyczne, a nie kontraktowe, jak w przypadku Sejmu. Później jak bumerang powracało pytanie, czy Senat jest nam w ogóle potrzebny. Polska nie jest bowiem państwem federalnym, takim jak Niemcy, Hiszpania, Włochy czy Szwajcaria, gdzie druga izba parlamentu ma reprezentować interesy poszczególnych landów, kantonów czy regionów.
Nasz Senat nie jest też pamiątką głębokich podziałów klasowych, jak Izba Lordów w Wielkiej Brytanii. Skoro tak, to głównym zadaniem drugiej izby parlamentu powinno być – podobnie jak w okresie międzywojennym – powściąganie bardziej rozpolitykowanego i rozemocjonowanego Sejmu, dbanie o jakość stanowionego prawa, głębsza refleksja ustawodawcza. Przez to jednak, że cały parlament wybierany jest w tym samym czasie i na taką samą kadencję, polityczny skład Sejmu i Senatu zazwyczaj niewiele się różnił. Zmieniło się to dopiero w 2019 roku, kiedy większość w Senacie uzyskały partie opozycyjne względem rządu. Wtedy okazało się, że błyskawiczne przekładanie pomysłów partii rządzącej, premiera i ministrów na obowiązujące prawo nie zawsze jest oczywiste, a szybka ścieżka ustawodawcza może się zacinać. To, co niewygodne dla rządzących, bywa korzystne dla jakości stanowionego prawa. Rolą drugiej izby jest poprawianie błędów legislacyjnych Sejmu, zapewnienie dodatkowego czasu na dyskusję i publiczną debatę, a w przypadku najbardziej kontrowersyjnych ustaw – opóźnianie ich przyjęcia. Bo nie miejmy złudzeń, że senackie weto może udaremnić wprowadzenie rozwiązań, których domaga się sejmowa większość. Jeśli partyjny układ w Sejmie jest stabilny, posłowie w głosowaniu z łatwością są w stanie odrzucić wątpliwości senatorów.
Wyłonienie parlamentu, który jest możliwie wierną reprezentacją oczekiwań obywateli i równocześnie pozwala na sformowanie gabinetu rządowego cieszącego się poparciem parlamentarnej większości, nie zawsze jest proste. I znów można posłużyć się przykładami z innych państw europejskich. W lipcu odbyły się wybory parlamentarne w Hiszpanii, których wynik na tyle skomplikował proces tworzenia koalicyjnego rządu przez prawicę, że na stole leżała konieczność rozpisania kolejnych przyspieszonych wyborów. W Bułgarii niemożność wyłonienia gabinetu sprawiła, że wybory trzeba było organizować aż pięć razy w ciągu ostatnich trzech lat. Rekord padł jednak w Belgii, która w 2010 roku zmierzyła się z najdłuższym kryzysem rządowym we współczesnej historii świata. Po wyborach parlamentarnych tamtejsi politycy nie byli w stanie wyłonić nowego rządu przez 541 dni! Takie bywają „uroki” parlamentaryzmu.
Anna Pacześniak